PROSTA SZARA KOTKA. STAŁA SIĘ MOJĄ PRZYJACIÓŁKĄ
Na przystanku siedziała kotka. Zwyczajna, pręgowana szarość, a jednak wyglądała tak, jakby pod nią był parkiet pałacu. Łapki miała złożone starannie, ogon spoczywał jak szal na ramionach arystokratki.
Obok pędziły busy, bryzgały błotem z kałuż, a z drzwi wysypywali się ludzie, wiecznie w biegu. Parasole, kaptury, oczy w ekranach — nikt jej nie zauważał. Co najwyżej kątem oka.
A mnie coś tknęło. Może jej spokój, a może spojrzenie — jakby znała coś, czego ja nie wiem. Zwolniłam krok. Kotka odwróciła głowę, położyła uszy i powoli wstała. Ruszyła w moją stronę, jakbyśmy umówiły się na to miejsce sto lat temu.
Tak się spotkałyśmy: ona — stąpając po mokrym asfalcie z gracją, jak po czerwonym dywanie, a ja — w ochlapanych butach, spóźniona do pracy. Do magazynu, gdzie trzeba krzyczeć i kląć, by chłopcy choć palcem poruszyli. Inaczej cały dzień przeleci na fajkach i rozmowach „o życiu”.
— Głodna? — zapytałam.
Ogon drgnął — odpowiedź była oczywista.
— Chodź.
Skinęła. Naprawdę, z powagą znawczyni etykiety. Szedła tuż pół kroku za mną, jakby zasady dobrego tonu znała lepiej niż niejedna lwica salonowa.
W piekarni nie było nic mięsnego — kupiłam drożdżówki z twarogiem. Przełamałam, położyłam na torebce, odsunęłam się. Kotka zaczęła jeść. Nie łapczywie, tylko… z godnością. Jakby degustowała wyszukane danie, a nie zbierała okruszki. Potem nagle podeszła, musnęła biodrem nogę i zaraz się cofnęła, jakby sprawdzała: a nuż zmienię zdanie?
Do pracy oczywiście się spóźniłam. Ale co z tego, skoro w środku coś drgnęło, choć wciąż nie rozumiem — co. Następnego dnia wyszłam wcześniej. Jakoś zebrałam się w pięć minut. Czekała.
Tym razem przyniosłam kotlety z domu. A potem ona… zaprosiła mnie. Nie zamiauczała, nie. Spojrzała, odwróciła się i ruszyła. Ja — za nią. Przez krzaki, mokrą trawę, pod deszczem kapiącym z liści. Przemokłam cała, a ona — sucha, jakby osłaniał ją niewidzialny parasol.
I są: trzy kuleczki przy rozwalonej altance. Kocięta, jeszcze ślepe, pękate, czyściutkie — widać, że matka się starała. Zrobiłam krok, lecz kotka zastąpiła drogę. Stanęła między mną a maluchami. Wyciągnęłam dłoń — i nagle podstawiła głowę pod palce. Zamarłyśmy. Futro — jak jedwab, a w piersi — dziwne ciepło.
W magazynie same oczy szukały pudła. Znalazłam — solidne, niezbyt wielkie. Kotka spotkała mnie jakby czekała. Ucha drżały, ogon mówił wszystko — bez słów było jasne.
W domu najpierw się zawahała. Rozejrzała się, potem szturchnęła nosem kąt — tu, proszę, połóż. Kociaki jadły i spały, a ona była cicha, z tym samym niewzruszonym wyrazem.
A ja się uczyłam. Milczącej mowy. Okazuje się, że by magazyn pracował, nie trzeba krzyczeć — wystarczy spojrzenie. Teraz na hali jest ciszej. Chłopaki ruszają się szybciej niż od wrzasku, a ja… patrzę tylko na zdjęcie w telefonie. Na tę samą szarą kotkę z dziećmi. I gniew gdzieś odpływa.
A jeśli jestem w domu — telefon niepotrzebny. Bo są tu, blisko. Moja mądra towarzyszka i jej trójka rozbrykanych pręgowanych brzdąców.