Na wszystko jest pora
Ojca Anfisa nigdy nie poznała. Na wsi szeptano, że matka zaszła w ciążę z jakimś przejezdnym i to zupełnie przypadkiem. Tak czy siak, Anfisa przyszła na świat i rosła. Od małego zadziwiała ludzi siłą: rosła, krzepka, potężna—żaden chłopak nie rwał się do zwady, a dziewczęta tym bardziej.
Gdy skończyła piętnaście lat, spadło nieszczęście—matka oślepła. Trzeba było opiekować się nią jak małym dzieckiem, zwłaszcza na początku. Później matka nieco się przyzwyczaiła, ale i tak robiła tylko to, na co starczało jej sił.
—Córeczko, teraz sama pociągniesz całe gospodarstwo—wzdychała. —Nawet krowy nie wydoję. Żal mi ciebie… Za co mnie Pan ukarał?
—Nic, mamo—odpowiadała już dorosłym tonem Anfisa. —Taki nam los zapisano. Jak ma być, tak będzie.
—Tak, dziecko, los… Sama będziesz orać, rąbać drewno, nosić wodę—wszystko, co gdzie indziej robią mężczyźni.
Wyrosła, ale w domu wciąż była „za chłopa”. Siła w niej była nie po kobiecemu. Z latami jeszcze stwardniała—wysoka, barczysta, dłonie wielkie, robocze. Urodą nie olśniewała, za to siekiera w jej rękach śpiewała—wióry fruwały, że aż.
Pracowała w oborze, gdzie ją ceniono.
—Fisa, podciągnij wóz!—wołali, kiedy koła ugrzęzły w błocie.
Jednym szarpnięciem wyrywała furę, a chłopy kręcili głowami:
—Ależ siła!
Podziwiali jej moc, ale żaden kawaler się nie ośmielił. Twarz miała surową, a i charakter stanowczy—kto nadepnął, ten żałował. Każdy myślał:
—Z nią jak coś nie po jej myśli, to życia nie będzie.
Matka bywało pocieszała:
—Nic to, Anfisuszko, i tobie kiedyś uśmiechnie się szczęście…
I miała rację. Szczęście czy nie—to miała ocenić sama Anfisa—ale pewnego dnia sąsiad Trofim poprosił, by zajęła się synem. Rok temu owdowiał i został z dwuletnim Wanią. Do tego jego matka legła do łóżka. Nocą musiał iść do pracy, a dziecka nie było z kim zostawić.
—Anfisa—przyszedł wieczorem—posiedź przy moim malcu. Jak go samego zostawić?
—Dobrze, Trofim, idź, przypilnuję—zgodziła się.
Przyszła do domu i… została. Wania uczepił się fartucha i zawył. Trofim poprosił, by została—nie z miłości, tylko dlatego, że chłopiec od razu ją przyjął do serca.
Wesela nie było, jedynie podpisali papiery i zamieszkali razem. Dobrze, że blisko matki—Anfisa wszędzie zdążała.
Lata mijały. Wspólnych dzieci nie doczekali, lecz Anfisa nie rozpaczała—sercem przylgnęła do Wani. Żyli zgodnie, choć bez wielkiej namiętności—zeszli się z potrzeby. Anfisie czas uciekał, Trofim miał wreszcie gospodynię i dziecko pod opieką.
Wania rósł w cieple. Całą niewydaną czułość przelewała na niego Anfisa. On nawet nie wiedział, że nie jest jej rodzony—i na wsi o tym zapomniano. Lubił, gdy głaskała go po głowie i szeptała:
—Mój Waniuszka, najmądrzejszy, najpiękniejszy…
Bywało, myślała:
—Mam więc syna. Widocznie tak było zapisane.
Gdy chłopak skończył piętnaście lat, przyszło nieszczęście—Trofim zmarł. Felczer powiedział: serce. Anfisa nie rozdzierała szat—Wania i tak ojcowskiego ciepła nie zaznał. Zostali we dwoje, a ona w nim świata nie widziała.
Jak każda matka marzyła, że syn się ożeni i przyprowadzi do domu silną, pracowitą synową.
Wania wyrósł na przystojnego chłopaka. Dziewczyny oglądały się za nim na drodze. Anfisa pękała z dumy—oto jaki syn! Pomagał jej we wszystkim: wodę nosił, rąbał drwa, orał grządkę—całą męską robotę brał na siebie.
—To nie babskie zajęcie, mamo—odbierał siekierę, gdy chwytała za pniaki.
Patrząc na niego, myślała:
—Życie jak dzień: raz się wlecze, raz przemyka.
Lecz gdy Wania oznajmił, z kim się ożeni, serce jej zadrżało. Wybranką była Liza—chudziutka jak trzcinka, delikatna. Anfisa przekonywała:
—Synku, Lizanka do ciężkiej pracy nie przywykła. Jaka z niej pomoc? Wody nie doniesie, drew nie narąbie…
Po raz pierwszy ją nie posłuchał.
—Mamo, kocham ją. Innej nie chcę.
Liza była w siódmym niebie. Wesele wyprawiono huczne, na całe sioło. Liza—jak malowanie, Wania—pierwsza klasa, oboje świecili szczęściem. Goście śpiewali, bawili się, błogosławili młodych. Tylko Anfisa siedziała pochmurna. Liza czuła jej spojrzenie i spuszczała oczy.
Jeszcze przed ślubem Anfisa zatrzymała ją na drodze i powiedziała:
—Po co mieszasz w głowie mojemu Wani? Chudzinka z ciebie, nie poradzisz sobie. Wody nanosić, piec palić—twoje rączki nie podołają.
Ale Wania nie ustąpił.
Po ślubie Liza nie miała lekko. Dom solidny, mąż kocha, ale teściowa patrzyła wilkiem. Wania ją bronił, lecz wkrótce powołali go do wojska.
—Służyć trzeba jak wszyscy—uspokajał. —Szybko wrócę.
Żegnali go ze łzami. Liza szeptała:
—Tylko wróć prędko…
Ucałował obie i odszedł.
Została Liza z teściową. Wkrótce jednak zrozumiała, że nosi dziecko. Bała się powiedzieć Anfisie.
—A jak nie donosi? Taka krucheńka…—myślała tamta.
Ale pewnego dnia zobaczyła, jak Liza zajada kiszone ogórki, i już wiedziała.
—No cóż, niech rodzi. Byle wszystko dobrze…
Listy od Wani przychodziły. Anfisa modliła się, by wrócił cały.
Liza ciężarnała. Teściowa, choć marszczyła brwi, zawsze podsuwała najlepszy kąsek i dolewała mleka.
—Jedz, dziecku potrzeba sił.
Poród zaczął się w nocy. Anfisa wzięła Lizę na ręce i zaniosła do felczera.
—Panie Boże, dopomóż jej…—szeptała.
Urodził się chłopiec—Stiepan. Liza, ledwo przytomna, wyszeptała:
—Witaj, synku…
Anfisa stała przy łóżku, patrzyła na czerwoniutką, pomarszczoną buzię wnuka i poczuła, jak coś ciepłego rozlewa się w piersi. Drżącymi dłońmi wzięła maleństwo, przytuliła i wyszeptała:
—No to i wnuka mam.
Od tej pory w domu wszystko się odmieniło. Liza—chuda i delikatna—przestała lękać się spojrzenia teściowej. A Anfisa, patrząc na małego Stiepana, pierwszy raz od wielu lat płakała bez goryczy.
Kiedy Wania wrócił z wojska, wyszli mu na spotkanie we dwoje—z synem na rękach.
—Mamo—powiedział, obejmując Anfisę—dziękuję ci.
Ona tylko kiwnęła głową. Wszystko zostało powiedziane bez słów.