Nie chcę go. Pragnę innego życia

„Mamo, wybacz i mnie nie szukaj. Nie kocham tego dziecka. Jeśli chcesz — oddaj je do domu dziecka. Jest mi wszystko jedno. Żegnaj. Katia”.

**
— Katia, aż trudno uwierzyć, że już niedługo na zawsze uciekniemy z tej dziury. Widzę nas, jak chodzimy po stolicy… Tamci chłopcy to nie to samo, co u nas — rozmarzyła się Julia, patrząc gdzieś w dal.
— Tak, Julka, doczekałyśmy. Zdamy egzaminy i wolność! Tylko że warszawscy chłopcy mnie nie interesują. Mam Wadika. Mówił, że mają w centrum ogromne mieszkanie! Nie wierzę, że za dwa miesiące będę tam mieszkać!
— Katiu, jesteś pewna, że z tym „warszawiakiem” to na serio? On jest jakiś wyniosły, a jego rodzice też…
— W stolicy wszyscy tacy. Wkrótce my też będziemy. Wyobraź sobie, wrócimy do naszej miejscowości w wypasionych furach — wszystkim kopary opadną!
Obie się roześmiały. Katia, siedząc przy stercie drewna, nagle złapała się za brzuch.
— Co jest? — zaniepokoiła się Julia.
— Idę do domu. Mdli mnie cały dzień. I boli brzuch. Chyba coś zjadłam.
— Trzymaj się, zdrowiej.

Katia dotarła do domu. Mdłości nie odpuszczały. Wyszła z toalety i w drzwiach wpadła na matkę.
— Córko, co z tobą? — spytała Elena Nikołajewna, wpatrując się w dziewczynę.
— Nic, mamo. Coś mi zaszkodziło — odburknęła i pośpiesznie uciekła do pokoju.
— A nie u Wadima Dorochowa ci „zaszkodziło”?! Pamiętaj, jemu zależy na jednym. A ja już przeszłam samotne macierzyństwo i nie życzę ci takiego losu!
— Mamo, dość! Wadik mnie kocha. W Warszawie będę u niego mieszkać. Jasne? — ucięła Katia.
— Rozum ci odebrało? Jego matka nawet się z żadną kobietą we wsi nie wita, gdy przyjeżdżają. Taka synowa jak ty im niepotrzebna. Dla nich jesteśmy nikim.
— Mówisz tak, bo nie chcesz mnie puścić na studia do stolicy. I tak pojadę. I już nie wrócę do tego zadupia! — trzasnęła drzwiami.

Minęły dwa tygodnie.
— Czemu taka smutna? Przecież Warszawa czeka! Koniec egzaminów! — zawołała Julia pod sklepem.
— Julka, skocz do apteki, kup test, proszę — wycedziła Katia, odwracając wzrok.
— Jaki test? — nie załapała od razu.
Katia milczała.
— Katiu, jesteś w ciąży?! — Julia aż się wzdrygnęła.
— Chyba tak…
— No nieźle! To co, z Dorochowem będziecie mamą i tatą? — parsknęła Julia.
— Idź po test. Mdli mnie — wyszeptała Katia.
— A czemu sama nie kupisz?
— W aptece pracuje kumpela mamy. Od razu zadzwoni.
— Dobra, tylko dla ciebie. Czekaj na ławce! — Julia ruszyła z miną, jakby dostała misję specjalną.

Po chwili wróciła i chyłkiem wsunęła pudełko pod koszulkę. Rozejrzała się i szybko przekazała zakup. Katii drżały ręce.
— Pójdę do domu. Zrobię.
— Daj znać wieczorem. Jestem ciekawa! — powiedziała Julia.
Katia szybko zamknęła się w łazience, otworzyła pudełko i pobieżnie przeczytała instrukcję.
Po kilku sekundach zakryła twarz dłońmi. Wynik dodatni. Wzięła się w garść i wyszła.
— Znów ci niedobrze? — zapytała matka.
Katia milczała.
— Co tam chowasz?!
— Nic.
— Katia, stój!
Matka podeszła bliżej. Zmięte pudełko nie miało już sensu ukrywania.
— Wiedziałam! — klasnęła w dłonie.
— Mamo, wybacz! Głupia byłam! Co teraz? — rozpłakała się Katia.
— Mówiłaś Wadimowi?
— Jeszcze nie.
— Idziemy razem do Dorochowów.
— Lepiej nie — wyszeptała.

— Katiusza, samo się nie rozwiąże. Jeśli jest porządny, ożeni się. Wkrótce masz osiemnaście. Wiesz, co to znaczy wychowywać dziecko w pojedynkę?
Elena się ubrała, przytuliła córkę.
— Chodź. Będzie dobrze.
Dorochowowie mieszkali ulicę dalej. Właściwie babcia — dzieci i wnuk przyjeżdżali latem.
Podjechały. Matka Wadima wyciągała siatki z bagażnika.
— Dzień dobry, Swietłano Arkadiewno! — zaczęła uprzejmie matka Katii.
— Czego chcecie? — odburknęła, tradycyjnie bez powitania.
— Wejdziemy do środka? To nie rozmowa na ulicę.
— Czego wam trzeba?! — podniosła głos.
— Moja Katia jest w ciąży z państwa synem.
Zapadła cisza.
— Co? Oszalałyście? Ta wasza wiejska dziewucha z kimś się zabawiła i chce wyłudzić od Wadika pieniądze? — prychnęła.
— To dziecko Wadima — szepnęła Katia.
— Wynocha. Obie — ucięła, wsiadła i odjechała.

Katia zapłakała. Wieczorem przyszedł SMS od Wadima:
„Smyślajewa, zwariowałaś? Jakie dziecko? Skąd mam wiedzieć, z kim w tej wsi byłaś. Raz czy dwa i chcesz kasę? Skasuj mój numer i zapomnij”.
Całą noc przepłakała, a rano oznajmiła:
— Mamo, nie chcę tego dziecka. Zrobię aborcję.
— Córeczko, tak nie można — błagała Elena.
— Sama mówiłaś o losie samotnej matki.
— Zapomnij, palnęłam głupstwo. Wychowamy maleństwo. Sonia Szmielowa, dwa lata starsza, też urodziła. Córka jak lalka. Bez ojca daje radę. Nie pierwsza i nie ostatnia.
— Nie, mamo. Ja chcę do Warszawy.

W poniedziałek pojechały do poradni.
— Dziecko, masz rozum? Zrobisz aborcję, potem możesz już nie urodzić. W czterdziestce będziesz płakać — ostrzegła lekarka.
— Nie chcę tego dziecka — szepnęła Katia.
— A kogo chcesz? Chłopaka, który zrobił i zwiał?!
Katia znów się rozpłakała.
— Nie rycz. Młoda jesteś i zdrowa. Urodzisz i wychowasz. Młodość zniesie wiele. Po czterdziestce wyjesz.

Po ośmiu miesiącach urodził się zdrowy, lecz bardzo niespokojny chłopiec.
— Mamo, niech on już przestanie! Mam dość! — krzyczała Katia, wciskając głowę w poduszkę.
— Katiusza, maluchy płaczą. Ty też płakałaś. O, patrz — już się uśmiecha — mówiła łagodnie Elena.
— Mamo, koniec! Nie chcę tu żyć! Julka dawno w Warszawie. A ja? Co ze mną będzie?! — chlipała Katia.
— Podrośnie Kostik, damy go do przedszkola. Zatrudnisz się u nas w zakładzie. Potem zaocznie pójdziesz na studia.
— Nie, tylko nie ten zakład! Chcę innego życia.

Rano Elena znalazła na stole kartkę:
„Mamo, wybacz i mnie nie szukaj. Nie kocham tego dziecka. Jeśli chcesz — oddaj do domu dziecka. Jest mi wszystko jedno. Żegnaj. Katia”.
Łzy spłynęły po policzkach. Podeszła do łóżeczka, gdzie spał mały Kostik.
— Nic się nie martw, skarbie. Damy radę we dwoje. A mama niech sama decyduje o swoim losie.

Minęło siedemnaście lat. Pod wiejski sklep zajechał drogi samochód. Wysiadła zadbana czterdziestolatka. Obejrzała ubogi asortyment.
— Wodę niegazowaną — rzuciła do sprzedawczyni.
— Katiu? Smyślajewa? To ty?! Przyjechałaś odwiedzić matkę? Syn już dorosły — zagadnęła starsza kobieta.
— Proszę robić swoje — odparła chłodno.
Wzięła wodę, wsiadła i ruszyła pod dom matki. To była ona — już nie „Katia”, a Katarzyna Michajłowna, właścicielka sieci restauracji. Zadowolona z siebie, założyła okulary, zjechała na polną drogę.
— Dzień dobry, mamo — powiedziała cicho, wysiadając.
— Ojej! — Elena aż rozłożyła ręce, a z oczu trysnęły łzy.
— Katiuniu, jak ja czekałam! — szlochała, przytulając córkę.
— Mamo, gdzie syn? — Katia zapytała ostrożnie.
— W domu. Odpoczywa po meczu z chłopakami. Dorosły już, Katiu!

Weszły do środka. Katia przywiozła drogi smartfon. Chłopak był w siódmym niebie.
— Katiusza, Kostik chce iść do technikum — powiedziała Elena.
— Nie. Do żadnego technikum. Będzie się uczyć w Warszawie. Załatwię mu studia płatne.
— Dzięki, mamo. Babciu, nie obraź się, ale ja w tej dziurze żyć nie chcę. Zawsze marzyłem, by stąd uciec. Taka okazja!
Elena przypomniała sobie identyczne słowa sprzed lat — tylko że wtedy wypowiadała je jej córka.
„Dziwne. Oddałam mu całe serce, a nawet nie zapytał, dlaczego jego matka tak postąpiła” — przemknęło jej przez myśl.
— Mamo, pojedziemy jutro? Muszę chłopakom powiedzieć i spakować się. A może kupisz mi ciuchy już w Warszawie? — zapytał Kostia.
— Jasne, wszystko kupimy — odparła wyniośle Katia.
— Super!
— Tak już bywa: koń ciągnie, a napiwek dostaje woźnica… — wyszeptała Elena.
— Co, babciu? — dopytał chłopak.
— Nic, synku. Chodź na herbatę.